- 15 lat temu stanęła pani pierwszy raz na planie "Klanu". Jakie uczucia wówczas pani towarzyszyły?
- Nie byłam pewna, czy wybór tego typu pracy - i zarazem rozrywki dla widza - jest właściwy. Mówiło się wtedy o telenoweli - a znaliśmy głównie brazylijskie i argentyńskie tasiemce - że to jest papka o niczym. Odczuwałam więc pewien dyskomfort psychiczny, ale postanowiłam spróbować. Zwłaszcza że scenariusz był fantastyczny. Pisali go wówczas Wojciech Niżyński i Ilona Łepkowska. Wiele się w nim działo, więc dawało doświadczonej aktorce, jaką już byłam, okazję zagrania różnorodnych, ciekawych stanów emocjonalnych.
- Podobała się pani Elżbieta?
- W pierwszych odcinkach była troszkę inna... Zdradzę, że Elżbieta, jaką początkowo nakreślili scenarzyści, paliła papierosy! Ponadto wydała mi się niezorganizowana i niechlujna. Ten jej portret stał w sprzeczności ze znanym nam wizerunkiem aptekarki. Osoby pracującej w czystym, sterylnym wnętrzu, schludnej, zorganizowanej, odpowiedzialnej, będącej autorytetem dla pacjentów. Jeśli Elżbieta miała być wiarygodna, przekonująca dla widza, a ja miałam ją grać, musiałam być wobec niej lojalna od pierwszej sceny. Musiałam jej bronić. Dlatego, po pierwsze, poprosiłam, żeby nie paliła papierosów, argumentując, że niedawno sama rzuciłam palenie. A że scenarzysta też niedawno rzucił palenie, zgodził się na tę zmianę. W życiu Elżbiety wiele się wtedy działo. Starano się, żeby nie była jednowymiarowa, nudna, ale żeby była z krwi i kości, miała charakter.
- Mówi pani w czasie przeszłym...
- Bo teraz jest trochę tak jak z cyklonem. Dookoła trwa szaleństwo, są straszne zawirowania, a w środku - w tzw. oku cyklonu - spokój. I ja gram właśnie to oko cyklonu.
- Męczy się pani?
- Bywa. Czasami myślę, że Elżbieta jest strasznie samotna. Nikt jej nie pyta, jak się czuje, nie okazuje jej zainteresowania. To do niej przychodzą inni, by się pożalić, poskarżyć, wypłakać... Jest osobą inteligentną, wykształconą, ma dwa fakultety, napisała kilka książek... To dzięki niej jej mąż, Jerzy, zyskał polor, ogładę. Bardzo się przy niej podciągnął. Zyskał pewną wrażliwość. Jerzy czasami mądrzej reaguje w pewnych sytuacjach niż Elżbieta. Ona bywa naiwna. Zżyliśmy się ze swoimi postaciami i cholernie nam zależy, żeby one wypadały jak najlepiej. Dlatego walczę o Elżbietę interesującą. Żeby nie była tylko kurą domową, ale nawet jeśli nalewa zupę, to niech przy tej zupie wygłosi jakąś mądrą myśl. Czy przy zupie musi być banalna?
- Co rola Elżbiety pani dała, a co odebrała?
- Odebrała mi teatr. Zaczynając grać w "Klanie", dosyć niefrasobliwie zrezygnowałam z teatru. Potem o nim zapomniałam, ale wciąż czułam, że mi czegoś brakuje. Owszem, na planie tej telenoweli uczyłam się kamery, partnera, powściągliwości w geście i mowie, bo z początku graliśmy teatralnie, jesteśmy przecież aktorami teatralnymi, ale brakowało mi oddechu, jaki daje teatr, i dobrej literatury. A na takiej byłam wychowana, występując w Teatrze Ateneum za dyrekcji Janusza Warmińskiego. To był bardzo dobry teatr.
- A co dała?
- Gdy pojawiła się plotka, że rezygnuję z serialu, było mi bardzo miło, bo dowiedziałam się, że ta moja Elżbieta jest bardzo lubiana i jest potrzebna. To satysfakcja dla aktora, gdy okazuje się, że to, co robi, ma sens. A odpowiadając wprost na pytanie - dała mi popularność, która jest nie do przecenienia w moim zawodzie. Tym bardziej że współczesny teatr chętnie angażuje aktorów popularnych, serialowych. Publiczność przychodzi, żeby ich obejrzeć na scenie.
- Panią też. Gra pani w Teatrze Komedia w spektaklach "Dziewczyny z kalendarza" i "Furie"...
- I bardzo się z tego cieszę. To było wielkie szczęście, gdy Tomek Dutkiewicz zaproponował mi udział w "Dziewczynach...", w dodatku w roli komediowej. Zawsze czułam w sobie charakterystyczność, ale nie dane mi było ujawnić jej w pełni na scenie czy w filmie. Jedną z osób, które wiedziały, że drzemie we mnie potencjał komediowy, był Aleksander Bardini i zawdzięczam mu wspaniałą charakterystyczną rolę. Ale potem długo w komedii nie grałam.
- Co chciałaby pani powiedzieć ludziom, z którymi pracuje pani w "Klanie", a czego nie miała pani odwagi im powiedzieć?
- Żeby się nie obrażali, kiedy aktor poprosi o ciszę na planie, bo akurat próbuje i musi się skupić. Żeby wyłączali telefony na czas ujęcia. Żeby się wszyscy częściej do siebie uśmiechali mimo wszystko, bo uśmiech pomaga żyć i prowokuje wzajemną sympatię... Oczywiście mówię to także do siebie. Żebyśmy się nawzajem twórczo słuchali.