W serialu "Klan" gra pan Bolka Kazunia, nieco szalonego hodowcę drobiu...
- Cieszę się, że on jest takim wariatuńciem. Czasami mamy do czynienia z postaciami niezbyt wyraziście nakreślonymi w scenariuszu, które nie wiadomo jak zagrać, jak się o nie zahaczyć, a Bolek to fantastyczny bohater. Jest wesoły, kolorowy. Nie grałem takiej postaci do tej pory. Wciąż nie mogę się nim nacieszyć.
Stojąc na planie "Klanu", wspomina pan pracę w serialu "Wojna domowa", w którym tak udanie debiutował pan przed wielu laty?
- Trochę tak, trochę nie. Jako dojrzały mężczyzna staram się funkcjonować "tu i teraz". W tamtych latach był jeden kanał telewizyjny, czas pracy na planie filmowym był inaczej mierzony i rozłożony. Przy "Wojnie domowej" kręciliśmy jedną, dwie sceny w ciągu dnia. Na wszystko był czas. Inaczej rozkładało się energię. Teraz gramy zazwyczaj na dwie kamery. Pracuje się szybciej.
Miewa pan dosyć, że wciąż wspomina się pańską rolę Pawła w "Wojnie domowej"?
- Nie, nie mam dosyć powracania do przeszłości. To była świetna przygoda. Byłem chłopcem, bawiłem się w ten serial. Moim ojcem był Tadeusz Janczar, aktor, więc spędzałem sporo czasu za kulisami teatru. Ten zawód był obecny w moim życiu. A na planie spotkałem cudowną grupę aktorów - Irenę Kwiatkowską, Alinę Janowską, Kazimierza Rudzkiego. Oni tłumaczyli mi zasady pracy w filmie.
Już wtedy zdecydował pan, co chce robić w życiu?
- Wtedy połknąłem bakcyla. Pamiętam, że dziewczyny pisały listy do Pawła. Byłem niemal dzieckiem, więc to były młodzieńcze sympatie. To za starszymi kolegami z planu, m.in. za operatorem Mieczysławem Jahodą czy za reżyserem Jerzym Gruzą, który wciąż ma fenomenalne poczucie humoru, ciągnęły tłumy cudownych dziewczyn. Ja, jako smyk, tylko na nie patrzyłem.